Slow wedding w najczystszej postaci. Tak opisałabym jednym zdaniem wesele Agaty i Rafała w malowniczej Sosnowej Osadzie, ale zacznijmy od samego początku.
Było lato, było gorąco, trawa miała nieziemsko soczysty, zielony kolor. Z kuchni wydobywały się zapachy swojskich pokarmów, dj dostrajał sprzęt, a sam właściciel posiadłości stroił dla młodych miejsce ceremonii.
Przyjechałam na wesele w samo południe, w drzwiach witając się z przyszłą Panną Młodą, która była już po makijażu. Obie udałyśmy się do pokoju przygotowań, gdzie czekała na nas siostra Agaty, która w prezencie ślubnym ofiarowałam młodym podróż do Omanu. Para młoda, o której jest to opowiadanie wszystkie zgromadzone koperty, przeznaczy na podróżowanie, ale o tym dowiemy się dopiero w niedalekiej przyszłości. Na razie pozostajemy w nieklimatyzowanym pokoju, w którym zaczyna się Młodej Panny ubieranie.
Szybko przechodzimy do tradycyjnych błogosławieństw rodziców, a potem już prostym krokiem, lecz wyboistą leśną ścieżką, w 11-centrymetrowych szpilkach na ceremonię zaślubin. Agata i Rafał czytają do siebie z kartek, słowa płynące z serca, które napisali do siebie dzień wcześniej.
Płaczemy wszyscy, rodzice, przyjaciele, ja, Agata i Rafał. Wzruszona jest nawet Pani urzędnik, która następnie świetnie daje sobie radę. Młodzi mówią sobie symboliczne tak i padają gromkie brawa.
Później przechodzimy na życzenia i weselną zabawę. I choć gorąco męczy nas wszystkich okrutnie, to nikt nie oszczędza się ani w tańcu, ani przy barze. Zabawa idzie świetnie, Pan Młody ściąga koszule, dziewczyny piszczą z radości, rodzice ronią kolejne łzy przy podziękowaniach, a czas pędzi do oczepin.
Potem pełna radości, zmęczenia, euforii i satysfakcji żegnam się z wszystkimi i odjeżdżam dalej.





































































































